czwartek, 11 lutego 2010

Rozpoczęcie sezonu 2010.


Sezon zaczyna się dość późno ze względu na zimową aurę. Jak to mówią lepiej późno niż wcale. Długo wypatrywałem na ICM’ce (serwis pogodowy) dnia, w którym będzie wiał wiatr z kierunku południowo-zachodniego o sile od 6 do 8 m/s (21,6 – 28,8 km/h). Są to idealne warunki do latania na płockiej skarpie. Już kilka dni wcześniej wiedziałem, że najbardziej sprzyjające warunki mogą być w weekend. W sobotę przyjechałem do kolegi Żołnierza, który mieszka w pobliżu startowiska. I od razu poszliśmy sprawdzić rzeczywiste warunki jakie panują na startowisku. Startowisko jest obok Kościoła Farnego (św. Bartłomieja) tuż koło ratusza.

Na miejscu wiało około 7m/s laminarnie, niebo było zachmurzone, temperatura bliska 0. Szybko poszliśmy po sprzęt. Pierwszy wystartował Żołnierz. Ja pełniłem zaszczytną rolę- kierownika startu i operatora aparatu fotograficznego z rozładowanymi bateriami (wszystkie 3 komplety J). Kumpel latał około 15 min. i wylądował.

Fot. 1. Żołnierz na tle płockiego mostu

Wiatr nasilał się i podczas lądowania było już 9m/s, robiło się coraz bardziej niebezpiecznie, momentami dochodziło do 14 m/s (ICM’ka – nie sprawdziła się). Dlatego odpuściłem sobie latanie. W miedzy czasie ulepiliśmy bałwana, który stał nie dłużej niż godzinę. W tym czasie zdążyliśmy zarazić pasją lepienia bałwanów dwie małe dziewczynki z babcią J, a spacerowicze zdążyli zrobić przy nim pamiątkowe zdjęcia.

Fot. 2. Trzy bałwany :P

Poszliśmy na chwilę do domu, żeby się ogrzać. Żołnierza żona zrobiła pyszny obiad. Poczekaliśmy parę godzin, aż wyjrzało słońce, chmury przeszły i znowu zrobił się warun na latanie. Tym razem ja wystartowałem klasycznie przy 6,5 m/s. Po zrobieniu trzech kroków już byłem w powietrzu i nie musiałem wyjątkowo gimnastykować się przy starcie. Latałem 10min których nie sposób opisać.

Fot. 3. Lipton

W powietrzu czas płynął znacznie wolniej. I miałem wrażenie jakbym siedział na huśtawce, zawieszonej w windzie( która raz przyśpiesza jadąc do góry, a później hamuje i jedzie w dół znów przyśpieszając. I tak na zmianę). Próbowałem zapanować nad wahaniami huśtawki, ale nie zawsze mi się to się udawało. Natomiast nad jazdą góra – dół, nie da się zapanować.

Momentami wiało mocniej i miałem obawę, że może mnie przewiać na miasto. Wizja lądowania na dachu nie napawała mnie optymizmem. Po tym jak znalazłem się na grani skarpy, kumpel ostrzegł mnie( machając rękami), żebym odszedł od stoku. Postanowiłem trzymać bezpieczny dystans i po pewnym czasie wylądowałem.