poniedziałek, 31 maja 2010

Lot z Buranem


            „Święty Warun” znowu dopisał. Tym razem ja wystartowałem jako pierwszy. Na lotnisku było trochę gapiów. Osobiście nie lubię publiczności. Jak jest widownia, zaczynam się stresować i peszyć, i pewnie dlatego nie wystartowałem za pierwszym razem, dlatego postanowiłem  wystartować alpejką – to był strzał w dziesiątkę
            Ten lot należał do jednego z najspokojniejszych. Tym razem miałem już przedłużki sterówek, które dały porcję wrażeń podczas startu. Każdy nowy element zawsze wprowadza dozę niepewności.  Po wystartowaniu złapałem przedłużki, wsiadłem do uprzęży i dalej było juz bardzo przyjemnie. Wspaniałe i ciekawe widoki, które niekiedy zapierały dech w piersiach. Wszystko co zobaczyłem podczas tego lotu było dla mnie niezapomnianym przeżyciem. W powietrzu nie byłem sam, obok mnie już ktoś latał na granatowo pomarańczowym skrzydle. Na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że to jest paralotnia polskiej produkcji Buran PPG. I nie pomyliłem się J Przez jakieś 40 min wspólnie z kolegą delektowaliśmy się widokami płockiego lanszaftu.  Latałem nieco wyżej niż Buran i bez trudu mogłem zobaczyć rafinerie Orlen w całości. Powierzchnia Orlenu jest porównywalna z powierzchnią miasta Płock nie licząc dzielnicy Podolszyce. Przepięknie widać zbiorniki PERN’u, gdzie przechowywana jest ropa z rurociągu „Drużba = Przyjaźń”. Fabryka New Holand z harmonijnie poukładanymi kombajnami na jej terenie. Kolor maszyn bardzo podobny do koloru kwitnącego rzepaku na polach. Nowy Płocki most z dwoma pylonami o konstrukcji podwieszanej. Jedynie nie mogłem zobaczyć  starego mostu, a to dlatego, że jest z perspektywy lotniska schowany za skarpą. Ogólnie miejsce jest nieprzeciętne, z bardzo ładnymi widokami jak na infrastrukturę miejską.

fot. Grzegorz Żołnierzak. Lipton na Mancie
            Podczas latania widziałem jak zbliża się front z północy. Czoło frontu już było praktycznie nad lotniskiem. Buran wylądował i postanowiłem, że nie będę przeginać i też ląduje. Po wylądowaniu Żołnierz przeszpeił się i wystartował. Znowu byłem kierownikiem startu :) Zrobił jedno kółko dookoła lotniska. W pełni usatysfakcjonowani spakowaliśmy się i pojechaliśmy do domu. 

fot. Grzegorz Żołnierzak. Usatysfakcjonowany :)
The end.

niedziela, 30 maja 2010

Kierownik startu


Po raz kolejny odwiedziłem Płock. Tym razem zapowiadała się fajna pogoda na latanie z kosiarką na plecach :) Jak na porządnych pilotów przystało, na początek poszliśmy do dyżurnego aeroklubu zapytać się czy można skorzystać z płyty lotniska. Zawsze jak przychodzimy do dyżurnego, to ma on mieszane uczucia, ale nie zdarzyło się żeby kiedykolwiek nam odmówił. Trochę pobiegaliśmy z paralotniami po lotnisku dopóki „Święty Warun” pozwalał postawić skrzydło alpejką. Zabawa był przednia, pot lał się strumieniami, a język zwisał do pasa ;)
            Żołnierz zadeklarował się, że poleci jako pierwszy. Z prognozy ewidentnie wynikało, że warun siądzie i będzie totalna flauta :) Przeinstruowałem Grześka jak ma wyglądać start i lądowanie, powiedziałem na co ma zwrócić uwagę. Obydwoje wiedzieliśmy, że od momentu odpalenia silnika do jego zgaszenia, Soldier jest zdany sam na siebie. Dlatego start i lądowanie musiało być wykonane perfekcyjnie, żeby nie było strat w ludziach i sprzęcieJ I w tym miejscu muszę wspomnieć o moim „ogromnym” doświadczeniu: -wykonałem dwa loty pod okiem doświadczonego instruktora, a łączny nalot z tych dwóch lotów to 1h i 10min. Zamieniłem się w rolę kierownika startu i musiałem całe swoje doświadczenie przekazać koledze w skondensowanej formie. Mieliśmy ustalony jeden sygnał, gdyby coś poszło nie tak, start miał być bezwzględnie przerwany. Całej sprawie pikanterii nadawał fakt, że nie mieliśmy ze sobą kontaktu. Mimo, że kask mam z zestawem słuchawkowym, to miałem tylko jedno radio.  A na dodatek nie miałem spadochronu zapasowego :/
            Skrzydło Grzesiek postawił klasykiem, bez większych problemów, dłuższy rozbieg i już w powietrzu - długa prosta do nabrania wysokości i założył lewy krąg nad lotniskiem. Jedno kółko i podejście do lądowania. Zgasił silnik długa prosta do lądowania. Wylądował.  Ufffffff udało się :)
Fot.  Grzegorz Żołnierzak. Lot Liptona na jajkach :)
             Po dziewiczym locie PPG Żołnierza i moim debiucie jako kierownika startu, postanowiłem też polecieć, założyć chociaż jedno kółko dookoła lotniska. W roli pilota lepiej się czułem niż w roli kierownika startu. Mój trzeci lot na napędzie Fly Castellucio, odbył się bez większych ekscesów, można by powiedzieć, że był nudny. Po jednym niskim locie (50m) nawet nie zdążyłem zaobserwować  ładnych widoków.  

poniedziałek, 3 maja 2010

Opowieść jak Matka Natura kopnęła mnie w cztery litery.

Postanowiłem opisać to wydarzenie z myślą o wszystkich sceptykach, pesymistach i ludziach oczekujących na krwiste wydarzenia na tym blogu.
Historia wydarzyła się 30 kwietnia A.D. Zapowiadały się dobre warunki na latanie w Płocku na skarpie. Przyjechałem z samego rana żeby nie przegapić warunu. Po rekonesansie na startowisku okazało się że jest zdecydowanie za słabo a na dodatek słońce świeci i napędza termikę. Postanowiliśmy pojechać na lotnisko, żeby poćwiczyć. Żołnierz ćwiczył bieganie po lotnisku z dwudziesto-paro kilowym napędem, a wcześniej poćwiczyliśmy stawianie alpejki. Wychodziło nam całkiem sprawnie nawet przy termicznych podmuchach panowaliśmy nad sprzętem.
Po południu przybyliśmy ponownie na startowisko, wiało 6-7 m/s, słońce chowało się i pojawiało się za dużymi chmurami, ale wiało dość laminarnie z zachodnią odchyłką. Miałem kłopot z wystartowaniem na Mancie klasykiem. Rotor na startowisku skutecznie uniemożliwiał i utrudniał na start. Po kilku nieudanych próbach w końcu udało się wystartować. Na początku podniosło mnie na 3m nad startowisko po czym zdusiło i musiałem jeszcze raz odbić się od ziemi, żeby przejść przez bramkę.
Zanim przejdę do opisywanie właściwych wydarzeń, muszę wspomnieć o tym, że tego dnia po raz pierwszy testowałem nową uprząż. Uprząż Pro Design – szkolna i bez zapasu.
Wracając do właściwych wydarzeń. Oderwałem się od ziemi i poleciałem w prawo, zgodnie z odchyłką. Odszedłem od stoku bo nie byłem pewien nowej uprzęży i warunków tego dnia. Nie wiem czy zrobiłem to świadomie czy dlatego że długo nie mogłem wystartować i byłem już zestresowany. W każdym bądź razie to była słuszna decyzja. Lecąc wzdłuż stoku natrafiłem w dwóch miejscach na termiczne bąble.
Po tym jak stwierdziłem, że wyżej już się nie wygrzebie i powinienem odejść do stoku przelecieć przez drogę i lądować na plaży. Taki był plan. Od planu do realizacji jest długa droga. Zacząłem realizować plan i skręciłem w lewo odchodząc od stoku, bo byłem coraz niżej i bliżej latarni. W momencie kiedy pod sobą mijałem latarnie i byłem na wysokość powiedzmy dwóch latarni. Poczułem jak mnie podbił bąbel w trakcie wykonywania zakrętu, odczułem jak mnie podrzuciło do góry i momentalnie zdusiło i w tym momencie miałem prawostronną klapę na 40 % skrzydła, może więcej. Skrzydło strzeliło przede mnie i spiralą poleciałem w dół. Nie pamiętam w którą stronę kręciłem czy w prawo, czy w lewo. Próbowałem zahamować lewą sterówką, ale nie wiele to pomogło. Spojrzałem w dół i poczułem, że wiruje jak w pralce. Pode mną nieruchoma łąka, a ja do niej nieuchronnie zbliżam się. W takim momencie o niczym się nie myśli tylko żeby przeżyć. I wcale nie widziałem ciemnego tunelu z białym światełkiem.
Zderzenie z Ziemią było bardzo bolesne. Po upadku przez chwilę nie mogłem oddychać, po czym przez chwilę jęczałem z bólu. A później mnóstwo gapiów i każdy chciał wzywać karetkę. Co prawda samego zderzenia nie pamiętam, nie pamiętam w jaki sposób spadłem czy było to zderzenie plecami, czy bokiem. Ale sądząc po moich obrażeniach to było trochę bokiem, bo mam dużego siniaka na lewym łokciu, lewa noga boli mnie w kolanie i lewy pośladek boli mnie bardziej niż prawy. Stłuczony kręgosłup w części ogonowej. Tego dnia odczuwałem ból pleców ale na szczęście szybko przeszło. Nie mam żadnego złamania :)
Cała sprawa ma kilka aspektów i przemyśleń na które nie znam odpowiedzi.
Po pierwsze, primo – Nowa uprząż, której nie znam jak pracuje.
Po drugie, primo – 20cm protektor, na pewno uratował mój kręgosłup, strach pomyśleć gdyby był mniejszy protektor.
Po trzecie, primo – brak zapasu (ale wiadomo że nie otworzyłby się nawet gdyby był wyrzucony na wysokości góry skarpy)
Po czwarte, primo – czy ja zrobiłem wszystko jak należy, żeby wyjść z tego niestabilnego stanu lotu. Czy było po prostu za nisko, żeby móc wyjść bez szwanku.
Żeby bardziej zobrazować to całe wydarzenie przypomniał mi się film. Przebieg wydarzeń wygląda podobnie jak na tym filmie, z tym że ja nie robiłem wingoverów http://www.youtube.com/watch?v=aDpAXYR2ol0&feature=related
Tu chciałem złożyć podziękowania Żołnierzowi, który jechał na zakazach przez starówkę żeby mi pomóc.

niedziela, 11 kwietnia 2010

Pierwszy lot z napędem

Po półrocznej frustracji, trwającej od momentu kupienia napędu nareszcie udało mi się polatać.
Napęd kupiłem pod koniec września 2009r. w Poznaniu. Zadowolenie było ogromne, kiedy wracałem ze śmigłem w bagażniku. I od tego momentu w mojej głowie nie było dnia żebym nie myślał o tym jak będzie wyglądać mój pierwszy lot z napędem na plecach.
Fly Castellucio jest to firma, która skonstruowała ten napęd na bazie powszechnie znanego (w środowisku paralotniowym) silnika Solo 210. Jest to silnik niskoobrotowy - 14 kM. Obroty śmigła dochodzą do około 8tyś obrotów/min. Można to sobie wyobrazić jak wirującą kosiarkę na plecach. W związku z tym postanowiłem, że nie będę eksperymentować na sobie i moim sprzęcie. Postanowiłem się udać do kogoś kompetentnego, kto potrafi nauczyć bezpiecznie latać z wirującą śmiercią na plecach. Udałem się do Łęk Kościelnych szkoły Falco Marcina Sokoła.
Cały czas coś nie pozwalało na to żeby przetestować ten napęd. Na początku nie było warunków ponieważ za mocno wiało, później instruktor wyjechał w ciepłe kraje. Jak wrócił to znowu warunki się popsuły, później przyszła surowa zima. Zima odeszła ale pozostawiła ogromne ilości wody i zalane łąki. Biednemu zawsze pod górkę i wiatr w oczy wieje  W paralotniarstwie najbardziej pożądaną cechą jest cierpliwość. Czekałem na ten 20 minutowy lot ponad pół roku.
W końcu przyszły te lepsze dni. Ale pech mnie nie opuszczał na krok.
Pierwszą pechową wiadomość otrzymałem sms’em od kolegi Żołnierza: „wycofuje się z kursu z przyczyn rodzinnych” 
Pożyczyłem Volkswagena Transportera od taty, załadowałem napęd do środka. Przyjechałem do Łęk Kościelnych od razu po świętach jak tylko ICM’ka na to pozwoliła. Wesoło jadąc przez łąkę, nie udało mi się pokonać jednej koleiny i niestety ugrzęzłem na dobre. Wszelkie próby wypychania busa z błota były nieskuteczne. Instruktor (Marcin Sokół) zadzwonił po kolegę rolnika, żeby przyjechał ciągnikiem. Na szczęście udało się wyciągnąć auto bez większych kłopotów.
Radośnie przystąpiłem do odpalenia napędu. I już za drugim szarpnięciem miałem w ręku szarpaczkę :/ Linka która wytrzymuje 500kg została urwana przez mój dorodny mięsień bicebsu. „Nie ma takiego bicia, koniec imprezy” Jedyne co mi pozostało do roboty to ćwiczenia startu na sucho, z napędem na plecach oczywiście nie odpalony. Bieganie z dwudziesto paro kilogramowym napędem nie należą do łatwych i przyjemnych rzeczy. Już na następny dzień miałem zakwasy.
Na następny dzień czyli w czwartek (8-04-2010) po wymianie szaraczki, przewodów, filtrów powietrza i paliwa udało się odpalić i wykonać pierwszy lot. Patrząc krytycznym okiem, start nie wyglądał rewelacyjnie. Skrzydło lekko zeszło z kierunku planowanego toru lotu. Za słabo rozpędzone skrzydło. Za wcześnie zaciągnięte sterówki. Ale obeszło się bez strat w ludziach i sprzęcie. Parametry: wiatr północny, siła 2-3m/s, start klasyczny, 1l – benzyny. Plan lotu: idealny start, lot po prostej czyli nabranie wysokości, zakręt zgodnie z siłą reakcyjną i w odwrotną stronę, wyczucie momentu odśmigłowego, lot trwa max tyle na ile pozwala paliwo i rozplanowanie lądowania jak zgaśnie silnik. Na dole wieje na tyle fajnie, że łatwo można postawić skrzydło. Lekki wiaterek ułatwia postawienie skrzydła i start. Natomiast u góry na wysokości ok. 200m, prędkość postępowa wynosiła niemalże 0. Po 20 min silnik zaczął prychać, słabnąć i w końcu zgasł. I wraz z utratą wysokości moja prędkość postępowa wzrastała. Z pomącą Marcina, wylądowałem bez większych problemów i w zakładanym miejscu.
Dwudziesto minutowy lot, sprawił niesamowitą radość.

poniedziałek, 22 marca 2010

Wspomnienie ze szkolenia - Krym 2008

Witam.

Pogoda nie pozwala na latanie, to postanowiłem napisac cos o lataniu. W tym poście postanowiłem zbytnio się nie przemęczac. Po rozmowie z Grześkiem postanowiłem zamieścic jeden z jego postów (z pl.rec.paralotnie), który napisał od razu po szkoleniu. Była to relacja na gorąco po potężnej, dwutygodniowej dawce adrenaliny:



„witam
piszę to dla tych co zastanawiają się nad jakimś szkoleniem
jeszcze jakiś 2 miesiące temu byłem totalnie zielony, wiedziałem jedno - chce spróbować, musze to poznać zobaczyć, ciągnęło mnie, a tak naprawdę nie wiedziałem dlaczego, po co i do czego, więc co dalej?
zacząłem czytać grupę, czytałem niektóre powieści i wątki o zabarwieniu s-f, trudno było to sobie wyobrazić, napisałem jakiś post z durnym pytaniem o tandem, później pytałem czy ktoś w Płocku lata by podjechać , omacać, zobaczyć zbadać, ale nikt nie odpisywał, a jak pisali to był wątek typu : "Płock- ale się latało wczoraj" więc po plackach...
przewertowałem parę bardziej lub mniej treściwych stron o tej tematyce, postanowiłem jechać na paragiełdę zabrałem kumpla jeszcze bardziej zielonego odemnie :) zobaczyć jak to wszystko wygląda na żywo
na paragiełdzie czuliśmy się nieco zabłąkani mimo że nieduża sala była, wszędzie reklamy różnych marek które nam nic nie mówiły, szukamy szkolenia, i ku zaskoczeniu mimo że nie było inf. to większość deklarowała że prowadzi takie kursy. interesował nas etap 1 no i może jeszcze 2, przeszliśmy po wszystkich przeprowadzając rozmowę z każdym, pod koniec postanowiliśmy podyndac sobie w uprzężach na jednym stoisku, i zaczęliśmy dyskutować z gościem -okazało się że rusza ze szkoleniami gdzie założenie jest jedno, nie chce linii
produkcyjnej pilotów, idea w 2 tyg. 2 etapy, max 7 ludzi na 2 instruktorów, gdzie? tam gdzie
pogoda.
po wyjściu z giełdy wiedzieliśmy że jak na szkolenie to do niego się zgłosimy- nie tylko tym co oferował, ale również pasja z jaką to mówił. powstał jeden problem.. kasa.. po przeliczeniu wyszło nam że i tak taniej to wychodzi niż byśmy robili oddzielnie szkolenie 1 i 2 w szkole najbliżej położonej od naszego miejsca zamieszkania. tyle ze trudność ( dla studentów
:P) JEDNORAZOWO taką kwotę. wróciłem do domu, i modliłem się o premie dla kumpla , no i żeby mi starczyło ;)
przygotowania, głównie psychiczne no i wyruszamy po 2 dniach imprezy, zrąbani z płocka - wawa- rybarzowice - zastanawiam się co pisać bo było tyle wrażeń, postaram się w skrócie
łącznie 5 kursantów, 3 na etap 1+2, 2 na doszkalanie termika żagiel ogólnie instruktorzy Wojtek Łuczyński i Zbigniew Gotkiewicz ( i tak to pewnie wam nic nie mówi, możecie uwierzyć na słowo, goście mają zajebiste kwalifikacje i podejście) kierunek Ukraina, Krym, głównie warunki biwakowe, pod koniec Słowacja-schronisko i polska to pensjonat. żarcie - robiliśmy własne z pokładowym kucharzem, lub tamtejsze specjały swoich sił próbowaliśmy w wielu miejscach, na wielu większych bądź mniejszych krawężnikach, nas(etap1i2) głównie szkolił Wojtek pieszczotliwie zwany Trollem, zwracał uwagę na wszystko, każdą czynność rozłożył nam na części pierwsze, z dokładną analizą itp. naprawdę sposób szkolenia był rewelacyjny. często miałem wrażenie że on chce nas bardziej nauczyć latać niż my chcemy, a serio to my bardzo chcieliśmy :)
rozdziewiczyliśmy sprzęt szkoły, tzn.. wszystko nowe funkiel nówka nie śmigana, skrzydło uprzęże zapasy wario radio miodzio mieliśmy porównanie na jakich inni prowadzili szkolenia... no i czułem się dowartościowany :] , co więcej był taka sytuacja, kiedy rano rosa na trawie jeszcze jest a my jako pierwsi w ogóle wstajemy i startujemy by wykonać jak najwięcej zlotów inni instruktorzy 'informują' Trolla "przecież rosa jeszcze jest" "no i? oni maja się nauczyć latać" - to mi tak zapadło w pamięci, jak nie mogliśmy startować bo warunki były dla nas za trudne, były ćwiczenia alpejki, rozmowy o tym co się dzieje w powietrzu, analiza zachowań innych, oceny itp. w jakich miejscach byliśmy nie potrafię powtórzyć, ale jechaliśmy głównie w nocy, lub gdy padał deszcz. motto wyjazdu było wyprawa za słońcem- sprawdziła się, przedostatnie 2 dni tylko byliśmy uziemieni, resztę czasu warunki były super, dwa czy trzy razy po zwinięciu obozowiska do auta w przeciągu parunastu minut zaczął deszcz padać atmosfera na wyjeździe była rewelacyjna, naprawdę z tymi kolesiami był relaks, tylko jak byliśmy przypięci do uprzęży stawali się śmiertelnie poważni, czasem ostro opierdalali żeby włączyć myślenie, podziwiam za zaangażowanie i że im się chce tak sobie nerwy szarpać z nami :] dla mnie i dla kumpla była to wyprawa życia i pewno kiedyś powtórzymy taki wyjazd. a da się, i udowodnił nam to Andrzej jeden z kursantów, ma 75 lat i w jakiej kondycji on jest i lata szacunek, tak tez bym chciał :) udało nam się zakończyć 2 etapy koszt szkolenia 2000zł , koszty dodatkowe : przejechane razem 4500km za uwaga... 500zł! no i żarcie grosze jak i zakwaterowanie około 700zł ze wszystkim a teraz z kumplem kombinujemy kasę na skrzydło, ale to i tak pryszcz w porównaniu do tego jak przekonać kobitę... ;)
pozdrawiam zdjęcia dodam później nazwa szkoły "topparagliding" www.topparagliding.pl jeśli się ktokolwiek zastanawia waha, to nie ma nad czym, trzeba spróbować, nie jest to dla każdego, ale żeby to wiedzieć.. a ja już wiem...Będę latał..
--
WIADRO (SoldierAK) „

Tekst jest zamieszczony za zgodą autora, w całości i bez zmian. Jeżeli ktokolwiek będzie zainteresowany takim szkoleniem służę pomocą :)
Oprócz tego zachęcam do obejrzenia galerii ze zdjęciami z kursu:
http://picasaweb.google.com/wiadro/ParalotnieKurs2tygKrymItp#slideshow/5203244004918850866

wtorek, 16 marca 2010

Parasem 2010

Parasem ,czyli paralotniowe seminarium- jest to krótki kurs bezpieczeństwa na którym poznałem zasadę składania systemu ratunkowego oraz dowiedziałem się, jak należy poprawnie wyrzucać spadochron. Parasem odbył się w Czechach koło miejscowości Komorni Lhotk,i na szczycie góry Godula. Po kilku godzinach podróży, pokonaniu około 400km w końcu dojechaliśmy do miejscowości Komorni koło godziny 22.00. I w tym momencie zaczęły się nasze problemy z Czechami. Długo nie można było się dogadać z obsługą hotelu Ondras. Po kilku rozmowach telefonicznych w końcu przyjechał po nas terenowy Land Rover. Przepakowaliśmy swoje rzeczy na rower i pozostawiliśmy Almerę w Komorni. Już po chwili wiedziałem, że Almera bez łańcuchów na koła nie podjechałaby do góry. Cali i zdrowi dotarliśmy do Ondras’a koło północy. Udaną podróż należało opić, więc po zakwaterowaniu wybraliśmy się na jednego Radegasta do baru.
Noc była twarda i zimna, a przez to długa i męcząca. Z kolegą Żołnierzem spaliśmy na własnych karimatach i śpiworach. Na śniadanie dostaliśmy parówki. Ja jak zwykle za twarzowe dostałem, jak wszyscy już byli po śniadaniu. Choć przyszedłem na śniadanie jako jeden z pierwszych.
Po śniadaniu odbyło sie krótkie spotkanie organizacyjne, z którego zrozumiałem tylko tyle, że jest kiepska pogoda i rzucanie zapasów przesunęło się w grafiku i będzie po południu, a wcześniej odbędzie się lekcja ze składania zapasu.
Seminarium poprowadził Sławek – licencjonowany składacz spadochronów firmy SkyParagliders. Tłumaczył na język polski Jarek Borowiecki. Wykład był niesamowicie ciekawy i pożyteczny, z punktu widzenia bezpieczeństwa uprawiania sportu paralotniowego. Aczkolwiek mieliśmy z Żołnierzem duży niedosyt, dlatego że Jarek tłumaczył jedną czwartą tego, co powiedział Sławek. Można to tłumaczyć procentowym udziałem Polaków w tej imprezie. Około 20% to Polacy, a reszta to Czesi. W tym miejscu pominę cały wykład na temat czaszy, linek, majtek i gumek ;)

W życiu,żeby nie było za łatwo, to musimy mieć problemy. Kiedyś kupiłem uprząż z zapasem, z kolegą na spółę. I w tej spółce trwamy do dzisiaj. Oczywiście każdy, kto przyjechał na parasem miał własną uprząż z zapasem, a my mieliśmy jeden sprzęt na dwie osoby. Każdy z nas chciał sprawdzić jak to jest, rzucić system ratunkowy. Ale jak to zrobić, gdzie każdy wyrzuca swój zapas i rozwiesza go na dobę żeby wyschnął.A na następny dzień wykwalifikowani składacze mieli je pakować . Najpierw rozmowa z Jarem:
- mamy taki problem … jak to mamy załatwić??
- jeden zjedzie, a dla drugiego znajdziemy inną uprząż tylko trzeba pogadać ze Sławkiem
Więc idziemy do Sławka:
- mamy taki problem … jak to mamy załatwić??
- nie ma problemu, jeden zjedzie przyjdziecie tutaj ja wam złoże zapas ale inną metodą i to będzie show.
W między czasie wyniknęło jeszcze kilka pomysłów. I tak biegamy od jednego do drugiego , ale w końcu poszliśmy na właściwe miejsce treningu. Musiałem wcytrynić się w kolejkę tłumacząc Czechom po polsku, że mamy wspólny sprzęt i kolega jeszcze chce zjechać i sprawdzić się… Udało się ich przekonać i wlazłem na tego samego Rovera, który nas przetransportował z podnóża góry. Sam podpiąłem się do trylinki, dlatego że obsługa nigdy nie widziała takich karabinków jak moje. No i jazda, jazda, jazda… Procedurę wyrzucanie spadochronu zacząłem niemalże natychmiast, ponieważ widziałem, że najazd jest zbyt krótki i czasza spadochronu może się nie napełnić. Po chwili szarpania się z rączką wyrwałem zapas i miałem wrażenie, że on sam wypadł i za moment czasza napełniła się całkowicie. Powoli dojechałem do końca najazdu, niemalże szurając tyłkiem po śniegu. I na końcu czekał na mnie mało kumaty Czech, który nie rozumiał nic po polsku tak samo, jak ja po czesku i tu musiałem wykazać się manualnymi zdolnościami lingwistycznymi. Co było najtrudniejsze w tej całej zabawie 

Po zjeździe na trylince zapas był pakowany do foliowego worka, żeby nie nasiąkał wilgocią i delikwenta wciągano z powrotem na jeep’a. Wyciąganie do góry polegało na tym że linka asekuracyjna była przełożona przez zblocze i przywiązana do Niwy, która powoli jechał do przodu i wciągała pilota na samochód. Osobiście uważam że patent jest dobry, ale zbędny, ponieważ zabierało to sporo czasu. A tak naprawdę każdy mógł się wypiąć z belki zjazdowej i przedreptać 50m do góry.
Pierwsza najłatwiejsza część planu powiodła się, druga część planu polegała na tym, żeby znaleźć kogoś kto złoży zapas i włoży do uprzęży. Po kilku rozmowach, bieganiu od jednego do drugiego organizatora nie mogliśmy znaleźć kompetentnej osoby, która zechciałaby złożyć spadochron. W końcu udało się znaleźć miłą Czeszkę która nam pomogła.
Teraz kolej na zjazd Żołnierza. Kolega nie próbował tym razem tłumaczyć, że mamy jeden sprzęt. Tylko stanął w kolejce i cierpliwie czekał na swoją szansę. Odstał swoje, jak za dobrych czasów PRL i obsługa pozwoliła mu wejść na rower  Zjazd na trylince był mało spektakularny i mało efektowny dlatego, że linka asekuracyjna zacięła się i Żołnierz przejechał tylko połowę i tak krótkiego najazdu. Paczka została wyrzucona i nawet miała chęć otworzyć się, ale z braku prędkości postępowej, niestety ugrzęzła w śniegu. Po raz kolejny widać było problemy organizacyjne.


Po prawie udanych akcjach udaliśmy się na obiad i zasłużone piwo. Obiad był dość nietypowy dlatego, że Żołnierz zamówił zupę czosnkową a ja zwykły rosół. Ale zawartość obydwu zup nas zaskoczyły. Kolega dostał surowe jajko w zupie, a ja dwa pulpety który wyglądały jak bycze jaja. Na drugie danie zamówiłem gulasz z knedliczkami. Po obiedzie nie dopijając piwa, szybko poszliśmy na wykład o bezpieczeństwie w paralotniarstwie. I znowu była frustracja. Wykład był po czesku, a my usiedliśmy w pierwszym rzędzie. Osobiście nie wiele wyniosłem z tego wykładu, można zaryzykować stwierdzenia że nic nie wyniosłem. Później po wykładzie Jaro wyjaśnił kilka rzeczy, ale nadal był niesmak.


Kolacja była bardziej przewidywalna bo zamówiłem makaron taki sam jak jedli Czesi. Stojąc w kolejce po kolejnego Redegasta obejrzałem skoki narciarskie z Walk-overa, a nasz reprezentant Adam Małysz zdobył srebro. Po kolacji zaczęła się impreza typu Country, w składzie: dwie gitary, trzy bębny. A nas bardziej zainteresowała gra chińczyk niż czeskie country. Ba, ja zostałem mistrzem w tej brutalnej grze :P


Kolejna noc była nieco cieplejsza, a to dlatego że spaliśmy we czwórkę w jednym pokoju. Ale za to zabrakło wody w kranie i nie można była się umyć. Więc nieco podirytowani całą organizacją postanowiliśmy jak najszybciej jechać do domu. Rafał z siostrą poszli wcześniej na pieszo do Komorni Lhotki. Ja zostałem z Żołnierzem aby ktoś nam złożył spadochron, który przez całą noc wisiał i schnął. Przepiękne widoki zobaczyliśmy dopiero jak schodziliśmy z Goduli. Nareszcie wyszło słoneczko i zobaczyliśmy przepiękne pejzaże.
Więcej zdjęć z paranemu można obejrzeć : http://picasaweb.google.pl/polocean/20100220ParaSemCzechy#slideshow/5441527149547751010

czwartek, 11 lutego 2010

Rozpoczęcie sezonu 2010.


Sezon zaczyna się dość późno ze względu na zimową aurę. Jak to mówią lepiej późno niż wcale. Długo wypatrywałem na ICM’ce (serwis pogodowy) dnia, w którym będzie wiał wiatr z kierunku południowo-zachodniego o sile od 6 do 8 m/s (21,6 – 28,8 km/h). Są to idealne warunki do latania na płockiej skarpie. Już kilka dni wcześniej wiedziałem, że najbardziej sprzyjające warunki mogą być w weekend. W sobotę przyjechałem do kolegi Żołnierza, który mieszka w pobliżu startowiska. I od razu poszliśmy sprawdzić rzeczywiste warunki jakie panują na startowisku. Startowisko jest obok Kościoła Farnego (św. Bartłomieja) tuż koło ratusza.

Na miejscu wiało około 7m/s laminarnie, niebo było zachmurzone, temperatura bliska 0. Szybko poszliśmy po sprzęt. Pierwszy wystartował Żołnierz. Ja pełniłem zaszczytną rolę- kierownika startu i operatora aparatu fotograficznego z rozładowanymi bateriami (wszystkie 3 komplety J). Kumpel latał około 15 min. i wylądował.

Fot. 1. Żołnierz na tle płockiego mostu

Wiatr nasilał się i podczas lądowania było już 9m/s, robiło się coraz bardziej niebezpiecznie, momentami dochodziło do 14 m/s (ICM’ka – nie sprawdziła się). Dlatego odpuściłem sobie latanie. W miedzy czasie ulepiliśmy bałwana, który stał nie dłużej niż godzinę. W tym czasie zdążyliśmy zarazić pasją lepienia bałwanów dwie małe dziewczynki z babcią J, a spacerowicze zdążyli zrobić przy nim pamiątkowe zdjęcia.

Fot. 2. Trzy bałwany :P

Poszliśmy na chwilę do domu, żeby się ogrzać. Żołnierza żona zrobiła pyszny obiad. Poczekaliśmy parę godzin, aż wyjrzało słońce, chmury przeszły i znowu zrobił się warun na latanie. Tym razem ja wystartowałem klasycznie przy 6,5 m/s. Po zrobieniu trzech kroków już byłem w powietrzu i nie musiałem wyjątkowo gimnastykować się przy starcie. Latałem 10min których nie sposób opisać.

Fot. 3. Lipton

W powietrzu czas płynął znacznie wolniej. I miałem wrażenie jakbym siedział na huśtawce, zawieszonej w windzie( która raz przyśpiesza jadąc do góry, a później hamuje i jedzie w dół znów przyśpieszając. I tak na zmianę). Próbowałem zapanować nad wahaniami huśtawki, ale nie zawsze mi się to się udawało. Natomiast nad jazdą góra – dół, nie da się zapanować.

Momentami wiało mocniej i miałem obawę, że może mnie przewiać na miasto. Wizja lądowania na dachu nie napawała mnie optymizmem. Po tym jak znalazłem się na grani skarpy, kumpel ostrzegł mnie( machając rękami), żebym odszedł od stoku. Postanowiłem trzymać bezpieczny dystans i po pewnym czasie wylądowałem.