wtorek, 16 marca 2010

Parasem 2010

Parasem ,czyli paralotniowe seminarium- jest to krótki kurs bezpieczeństwa na którym poznałem zasadę składania systemu ratunkowego oraz dowiedziałem się, jak należy poprawnie wyrzucać spadochron. Parasem odbył się w Czechach koło miejscowości Komorni Lhotk,i na szczycie góry Godula. Po kilku godzinach podróży, pokonaniu około 400km w końcu dojechaliśmy do miejscowości Komorni koło godziny 22.00. I w tym momencie zaczęły się nasze problemy z Czechami. Długo nie można było się dogadać z obsługą hotelu Ondras. Po kilku rozmowach telefonicznych w końcu przyjechał po nas terenowy Land Rover. Przepakowaliśmy swoje rzeczy na rower i pozostawiliśmy Almerę w Komorni. Już po chwili wiedziałem, że Almera bez łańcuchów na koła nie podjechałaby do góry. Cali i zdrowi dotarliśmy do Ondras’a koło północy. Udaną podróż należało opić, więc po zakwaterowaniu wybraliśmy się na jednego Radegasta do baru.
Noc była twarda i zimna, a przez to długa i męcząca. Z kolegą Żołnierzem spaliśmy na własnych karimatach i śpiworach. Na śniadanie dostaliśmy parówki. Ja jak zwykle za twarzowe dostałem, jak wszyscy już byli po śniadaniu. Choć przyszedłem na śniadanie jako jeden z pierwszych.
Po śniadaniu odbyło sie krótkie spotkanie organizacyjne, z którego zrozumiałem tylko tyle, że jest kiepska pogoda i rzucanie zapasów przesunęło się w grafiku i będzie po południu, a wcześniej odbędzie się lekcja ze składania zapasu.
Seminarium poprowadził Sławek – licencjonowany składacz spadochronów firmy SkyParagliders. Tłumaczył na język polski Jarek Borowiecki. Wykład był niesamowicie ciekawy i pożyteczny, z punktu widzenia bezpieczeństwa uprawiania sportu paralotniowego. Aczkolwiek mieliśmy z Żołnierzem duży niedosyt, dlatego że Jarek tłumaczył jedną czwartą tego, co powiedział Sławek. Można to tłumaczyć procentowym udziałem Polaków w tej imprezie. Około 20% to Polacy, a reszta to Czesi. W tym miejscu pominę cały wykład na temat czaszy, linek, majtek i gumek ;)

W życiu,żeby nie było za łatwo, to musimy mieć problemy. Kiedyś kupiłem uprząż z zapasem, z kolegą na spółę. I w tej spółce trwamy do dzisiaj. Oczywiście każdy, kto przyjechał na parasem miał własną uprząż z zapasem, a my mieliśmy jeden sprzęt na dwie osoby. Każdy z nas chciał sprawdzić jak to jest, rzucić system ratunkowy. Ale jak to zrobić, gdzie każdy wyrzuca swój zapas i rozwiesza go na dobę żeby wyschnął.A na następny dzień wykwalifikowani składacze mieli je pakować . Najpierw rozmowa z Jarem:
- mamy taki problem … jak to mamy załatwić??
- jeden zjedzie, a dla drugiego znajdziemy inną uprząż tylko trzeba pogadać ze Sławkiem
Więc idziemy do Sławka:
- mamy taki problem … jak to mamy załatwić??
- nie ma problemu, jeden zjedzie przyjdziecie tutaj ja wam złoże zapas ale inną metodą i to będzie show.
W między czasie wyniknęło jeszcze kilka pomysłów. I tak biegamy od jednego do drugiego , ale w końcu poszliśmy na właściwe miejsce treningu. Musiałem wcytrynić się w kolejkę tłumacząc Czechom po polsku, że mamy wspólny sprzęt i kolega jeszcze chce zjechać i sprawdzić się… Udało się ich przekonać i wlazłem na tego samego Rovera, który nas przetransportował z podnóża góry. Sam podpiąłem się do trylinki, dlatego że obsługa nigdy nie widziała takich karabinków jak moje. No i jazda, jazda, jazda… Procedurę wyrzucanie spadochronu zacząłem niemalże natychmiast, ponieważ widziałem, że najazd jest zbyt krótki i czasza spadochronu może się nie napełnić. Po chwili szarpania się z rączką wyrwałem zapas i miałem wrażenie, że on sam wypadł i za moment czasza napełniła się całkowicie. Powoli dojechałem do końca najazdu, niemalże szurając tyłkiem po śniegu. I na końcu czekał na mnie mało kumaty Czech, który nie rozumiał nic po polsku tak samo, jak ja po czesku i tu musiałem wykazać się manualnymi zdolnościami lingwistycznymi. Co było najtrudniejsze w tej całej zabawie 

Po zjeździe na trylince zapas był pakowany do foliowego worka, żeby nie nasiąkał wilgocią i delikwenta wciągano z powrotem na jeep’a. Wyciąganie do góry polegało na tym że linka asekuracyjna była przełożona przez zblocze i przywiązana do Niwy, która powoli jechał do przodu i wciągała pilota na samochód. Osobiście uważam że patent jest dobry, ale zbędny, ponieważ zabierało to sporo czasu. A tak naprawdę każdy mógł się wypiąć z belki zjazdowej i przedreptać 50m do góry.
Pierwsza najłatwiejsza część planu powiodła się, druga część planu polegała na tym, żeby znaleźć kogoś kto złoży zapas i włoży do uprzęży. Po kilku rozmowach, bieganiu od jednego do drugiego organizatora nie mogliśmy znaleźć kompetentnej osoby, która zechciałaby złożyć spadochron. W końcu udało się znaleźć miłą Czeszkę która nam pomogła.
Teraz kolej na zjazd Żołnierza. Kolega nie próbował tym razem tłumaczyć, że mamy jeden sprzęt. Tylko stanął w kolejce i cierpliwie czekał na swoją szansę. Odstał swoje, jak za dobrych czasów PRL i obsługa pozwoliła mu wejść na rower  Zjazd na trylince był mało spektakularny i mało efektowny dlatego, że linka asekuracyjna zacięła się i Żołnierz przejechał tylko połowę i tak krótkiego najazdu. Paczka została wyrzucona i nawet miała chęć otworzyć się, ale z braku prędkości postępowej, niestety ugrzęzła w śniegu. Po raz kolejny widać było problemy organizacyjne.


Po prawie udanych akcjach udaliśmy się na obiad i zasłużone piwo. Obiad był dość nietypowy dlatego, że Żołnierz zamówił zupę czosnkową a ja zwykły rosół. Ale zawartość obydwu zup nas zaskoczyły. Kolega dostał surowe jajko w zupie, a ja dwa pulpety który wyglądały jak bycze jaja. Na drugie danie zamówiłem gulasz z knedliczkami. Po obiedzie nie dopijając piwa, szybko poszliśmy na wykład o bezpieczeństwie w paralotniarstwie. I znowu była frustracja. Wykład był po czesku, a my usiedliśmy w pierwszym rzędzie. Osobiście nie wiele wyniosłem z tego wykładu, można zaryzykować stwierdzenia że nic nie wyniosłem. Później po wykładzie Jaro wyjaśnił kilka rzeczy, ale nadal był niesmak.


Kolacja była bardziej przewidywalna bo zamówiłem makaron taki sam jak jedli Czesi. Stojąc w kolejce po kolejnego Redegasta obejrzałem skoki narciarskie z Walk-overa, a nasz reprezentant Adam Małysz zdobył srebro. Po kolacji zaczęła się impreza typu Country, w składzie: dwie gitary, trzy bębny. A nas bardziej zainteresowała gra chińczyk niż czeskie country. Ba, ja zostałem mistrzem w tej brutalnej grze :P


Kolejna noc była nieco cieplejsza, a to dlatego że spaliśmy we czwórkę w jednym pokoju. Ale za to zabrakło wody w kranie i nie można była się umyć. Więc nieco podirytowani całą organizacją postanowiliśmy jak najszybciej jechać do domu. Rafał z siostrą poszli wcześniej na pieszo do Komorni Lhotki. Ja zostałem z Żołnierzem aby ktoś nam złożył spadochron, który przez całą noc wisiał i schnął. Przepiękne widoki zobaczyliśmy dopiero jak schodziliśmy z Goduli. Nareszcie wyszło słoneczko i zobaczyliśmy przepiękne pejzaże.
Więcej zdjęć z paranemu można obejrzeć : http://picasaweb.google.pl/polocean/20100220ParaSemCzechy#slideshow/5441527149547751010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz